14 kwi 2012

Zagubione podwórko - osobisty reportaż historyczny

          
           Sygnałem corocznej, nowej epoki ciepła były wielkanocne odgłosy rezurekcyjnego strzelania za pomocą karbidu i puszek, jakiemu jako dorastający chłopcy oddawaliśmy się z zapamiętaniem. Jak i innym rzeczom.  W puszce robiło się dziurkę w jej spodzie, wrzucało karbid, który zawsze się o tej porze na podwórko jakoś znajdował, kropiło go się wodą lub spryskiwało śliną i szybko zamykało wieczko. Przy czym dziurkę na dnie zatykało się palcem i po kilku minutach w to miejsce podkładaliśmy płomień zapałki, trzymając już puszkę przyciśniętą butem. Reakcja chemiczna dawała satysfakcjonujący dość donośny huk. Co wizualnie zaznaczało lecące spory odcinek wieczko.  
Późna wiosna, wczesne jak i późne lato oraz jesień były zdominowane przez nogę. Lubiłem to miłe uczucie kiedy piłka przelatywała między dwoma kamieniami wyznaczającymi tak zwane dzisiaj, bo niekoniecznie wtedy, światło bramki przeciwników. Był to teren wykorzystywany do podwórkowych rozgrywek piłkarskich dla najmłodszych chłopaków, jeszcze z podstawówki. Znajdował się między siermiężnymi, straszliwie szarymi prostopadłościanami bloków mieszkalnych. Ograniczony był chodnikami, a z jednej strony zaledwie wydeptaną ścieżką. Wzdłuż niej rosły krzewy dzikiej róży, najpopularniejsze w okolicy - poza wierzbami - przedstawicielstwo flory. Od kolejnej strony, tam gdzie znajdował się mój blok, zaporę stanowił śmietnik. Po jego dwóch bokach rosły sfatygowane wyczynami całej pobliskiej - poza starszyzną – populacji wierzby. Między nimi sterczał trzepak. Uświadomić sobie trzeba, że wtedy starość to było jak dla nas cokolwiek powyżej, bodajże trzydziestu lat.
To improwizowane boisko zaczęło nam służyć po przeznaczeniu dużego wolnego terenu między blokami naszego kwartału na kolejny, dobudowany prostopadle do idącej wzdłuż Alei kamienicy.  A doklejony plecami do podobnie usytuowanego boku przedwojennej kamienicy. To z jego rusztowań spadła sąsiadka tak, że została kaleką, garbusem.
Z tamtego pierwszego prawdziwego boiska korzystali także, czy głównie, starsi chłopcy, a nawet dorastający młodzieniaszkowie i wyjątkowo prawie dorośli. Oni z udziałem narybku, takiego jak ja, teraz jednak już korzystali do gry z boiska szkolnego trzydziestki.[2]
Najczęściej graliśmy trzech na trzech lub dwóch na dwóch. Liczył się zapał, nieograniczona a domagająca się działania energia, tak, że skład ostatecznie mógł być i bywał niekompletny. Ulubionym przeze mnie zagraniem było podanie koledze, między dwoma przeciwnikami, równolegle, do domniemanej linii bocznej. Tak, że ten otrzymywał piłkę tuż przed ich bramką. To było puszczenie piłki we włoską alejkę, przynajmniej tak kojarzyłem wtedy grę tej reprezentacji. No i nie było czegoś takiego jak spalony. Te mecze, czy też bardziej może kopanina, powodowały ujawnienie się przymiotów charakteru, biorących górę bardziej w przypadkach przegranej. Chociaż nawet po udanych bojach następowało bezpardonowe dochodzenie się kto jest najlepszym graczem. Stąd rzadko przepajała nasz chociażby zwycięski zespół zgodna euforia.
Największy zawód, zgryzotę i dyskomfort wywoływała matka nawoływaniem do zaprzestania gry i udania się na nabożeństwo majowe,  ewentualnie czerwcowe.
Spotkania były rozgrywane też na podwórku naszej podstawówki  lub wyjątkowo na Skrze. Był tam nieporośnięty trawą rzadko bodajże wykorzystywany teren znajdujący się przy boisku. Znajdujący się nieopodal stadion był częścią klubu sportowego Skra.[3] Tu jednak trzeba było – co było naprawdę nie lada wyczynem - sforsować wysokie na jakieś trzy metry betonowe ogrodzenie. Pomocne były; akurat rosnące w rogu płotu olbrzymie drzewo (jak zawsze najbardziej nadająca się do wspinania ze względu na  długie i opadające gałęzie wierzba) i zupełnie nie do odparcia pociąg do gry. Jednak przejście na ten teren najczęściej kończyło się przepędzeniem nas przez stróża tego obiektu, czyli stresującą i rozpaczliwą ucieczką na zasadzie ratuj się kto może.
Nasza gorączka gry była pasją nie do ugaszenia. Odbywały się rozgrywki między klasami, do których chodzili znajomi z innych okolicznych podwórek. Wyjątkowo natomiast też turnieje między dzielnicami. Wtedy odczułem pustkę jaką zionie w naszych realiach bycie kapitanem drużyny, gdyż praktycznie byłem nim jedynie dla samego siebie i tylko z nazwy wśród najczęściej nieświadomych anarchistów.[4] Przeczuwałem też, że profesjonalizm w sporcie jest zdecydowanie odległy dla takich jak my amatorów. Nas jednak piłka nie interesowała w taki sposób, by myśleć o niej zawodowo czy zaśmiecać sobie głowę całą masą niepotrzebnych wiadomości o graczach i wynikach ligowych czy innych rozgrywek. Co zwykli czynić chorobliwie zagorzali fani. Liczył się  - jak to czuliśmy  - styl; niewymuszony i nie uświadamiany sposób na życie, co było zabarwiane i intensyfikowane dziecięcym mitologizującym odczuwaniem. Zgoła nikt z nas nie był zapisany do trampkarzy. Zew gonitwy za piłką dawał o sobie znać także zimą, kiedy graliśmy – tak samo wściekle jak latem - na udeptanym śniegu na dość szerokim przejściu biegnącym środkiem podwórka. Służył on na przemian grze w hokeja. Na butach i z własnej produkcji hokejkami.  

                                                             *** 
Nie brakowało jednak innych aktywności jak ostra, wyczynowa jazda na rowerze. Jako kilkuletni jeszcze chłopiec cisnąłem pedały z kolegą na ramie. Niezliczoną ilość razy cudem musiałem uniknąć połamania nóg, gdyż jadąc z góry pedały same kręciły się jak oszalałe, bo rowerek Bobo nie miał wolnobieżki. Cuda zdarzały się z kompletnej nieświadomości czyhających zagrożeń. Uczęszczana wtedy zawsze trasa do wyrobisk gliny na Bałtyku wiedzie piękną a stromą, biegnącą przy Jasnej Górze ulicą Kordeckiego. Jakimś dziwnym sposobem zawsze u kresu zmagań w tamtą stronę, znajdował się ojciec kolegi i zabierał go. Nie pamiętam czy jeździł rowerem czy motocyklem. Ja już samotnie schodziłem bokiem sporego lejkowatego wyrobiska, po którym ściekały stróżki wody. Jeszcze wtedy pracowały tam koparki.[5]
Był to, jak mi się wydawało, źle do mnie nastawiony zdeklarowany i wysoko postawiony komunista. Chyba dlatego, że byłem dzieckiem z wielodzietnego, katolickiego domu. Dla niego wtedy katolicyzm i kościół były naprawdę jak woda święcona dla diabła, a na pewno sprawami godnymi oficjalnej wzgardy i odcięcia się od nich, takie zachowanie było czymś co w życiu partyjniaka stawało się tylko korzystne. Chociaż na terenie podwórka czy w zajęciach i zabawach domowych u tegoż kolegi nie reagował takimi separatystycznymi odruchami... Co wskazuje, że kierował się  być może tylko egoistycznym ojcowskim instynktem, bo co do losu mojego powrotu w końcu z dość daleka od domu nie interesował się nic i nigdy nic nie wyjaśniał. Jak dzisiaj politycy. Jak to w życiu – zagadka, jakich wiele. Śledził nas? Czy kolega zdążył zawsze powiedzieć rodzicom, że się oddalamy?… To z jego synami i moimi braćmi, rzadziej towarzyszyły nam moje siostry, u nas w domu oglądaliśmy filmy przesuwane ręcznie w czarnym tajemniczym, magicznym ebonitowym projektorze. Najczęściej leciała dobra radziecka rysunkowa twórczość  Konik Garbusek.
Niezatarty urok tych kinowych seansów, porównywalny był jedynie z aranżowanymi przez ojca i starsze cioteczne rodzeństwo jasełkami. Ojciec przygotowywał kukiełki i teksty. Przedstawiali je nam montując w otworze drzwi, po wyjęciu szyby, pudełko dające iluzję sceny. W nim odgrywały swą rolę kukiełki. Oczywiście światło było tylko jedno i skupione na scenie marionetek.
Innym zajęciem było łazikowanie po znajdujących się za Jasnogórskim Klasztorem wyrobiskach gliny - Wykopach.[6] Zawsze kończyło się to makabrycznym umorusaniem, jednak wszelkie tego rekordy pobiła musztra z naszą drużyną zuchów. Była to moja pierwsza i ostatnia paramilitarna przygoda.
Kiedy indziej penetrowaliśmy znajdujące się w okolicy schrony, te powojenne w bloku i wojenne po drugiej stronie Alei. Po przeciwnej stronie wylotu z ulicy Stryjeńskiej.[7]

                                                                   *** 
        Do sfery czystego relaksu należały wycieczki do oddalonych sadów. Akurat córka ich współwłaścicieli mieszkała w części kamienicy przedwojennej, określanej starym podwórkiem. W tamtej części my z nowego blokowiska nie mieliśmy wielu znajomych. Nasz blok jest złamany w połowie tak, że ma formę murarskiej kątownicy (stąd pewnie wzięło się moje późniejsze zainteresowanie wolnomularstwem). W części zachodniej bloku przy południowej ścianie kuchni i pokoju naszego mieszkania raziła pustką, niezrozumiała wyrwa - dziura potężnej bramy. Od ulicy Szymanowskiego klatki obramowane są tandetnymi klasycystyczo-socrealistycznymi portykami.
Stare podwórko nie było w takim samym procencie co nasze skomunizowane, chociaż pamiętam, że mieszkała tam rodzina wysoko postawionego działacza komunistycznego. A wiem to, bo jego pogrzeb odbywał się z trumną na lawecie wyłożonej czerwonym materiałem i towarzyszyła jej orkiestra. Widok na tyle niezwykły co straszny. W oczy rzucał się rdzawo-ognisty kolor rudych włosów jego córki.  Rodzina ta wyjechała chyba do Izraela w 1968.
Tchnęło w tej okolicy atmosferą przedwojnia, a jej żywym uosobieniem była starsza pani o przezwisku Ferecoco. Nosiła się jakby wyszła z opery, była niczym żywa lalka ubrana doprawdy scenicznie w kontrastowo barwne i groteskowo szykowne stroje. Twarz miała zasłoniętą silnym i jaskrawym makijażem, niczym maską. Tak, że dzisiejsze tapety dziewcząt są przy niej nad wyraz subtelne.
Na tamtym podwórku mieszkał także jak to się wtedy nazywało prywaciarz, który w przyległych do jego kamienicy i naszego bloku, łączących je byle jakich parterowych budynkach, miał fabrykę drucianej siatki ogrodzeniowej[8]. Kusiła i pobudzała moją ciekawość zadziwiająca przerwa, między obu podwórkami i na ich granicy, między tym budyneczkiem-fabryką prywaciarza a naszym blokiem. Szeroka na około pół metra, zastawiona wysoką drewnianą ścianką. Nawet największemu śmiałkowi nie udało się tam wejść i chyba nawet nie miał ochoty zagłębiać się w tę niezbadaną i przez to jakby złowrogą,  całkowicie osobną  czeluść. Może było to miejsce duchów opiekuńczych tej okolicy, mających odstraszać wszystkich niepowołanych.
Poziom zamożności właściciela fabryczki był widoczny, co przekładało się na posiadanie wciąż nowych modeli samochodów i na pewno nieprzypadkowe towarzystwo młodych ładnych i ponętnych  - jak dziś to widzę - dziewczyn.  Jeden ostatni pokój z drewnianym gankiem w kamienicy przedwojennej (do której plecami przyklejono ten nowy blok), najbliższy  naszym ziemiom i mieszkaniom, zajmowała samotna rodzina staruszków hodujących drób na kawałku przyległego i ogrodzonego terenu. Czy byli to rodzice prywaciarza, chyba nie. W zamian za przyniesienie jakichś resztek jedzenia dla ptactwa dawali oni zawsze słodycze lub po prostu cukier w kostkach, na owe czasy raczej rarytas. Niektórzy mieszkańcy tamtego podwórka całe lata załatwiali swe potrzeby we wspólnej ubikacji, sąsiadującej z posesją tej starszej sympatycznej pary. Ciągle unosił się tam fetor wymieszany z drażniącym nozdrza chlorem. Nieprzyjemny zapach roznosił się w najlepsze naprzeciw mojej klatki schodowej, tężał jeszcze od korzystających z niego gości z miasta, pielgrzymów lub przyjezdnych handlarzy. Choć wśród tych, szczególnie baby w podeszłym wieku, często bez krępacji załatwiały swe potrzeby przy krzakach trawników wzdłuż Stryjeńskiej/Szymanowskiego. 
                                                                             *** 
Szczyt lata cechował się zawieszeniem ludycznych aktywności ze względu na rozjazdy na wywczasy wyludniające ową wspólną przestrzeń, zalegającą jak mityczny epos moją pamięć.
Kanikuła – zgodnie z prawami rzeczywistości - mijała i to ludzkie sąsiedzkie środowisko dawało znać o sobie gwałtownym ożywieniem, co wyrażało się gwarem dziecięcych nawoływań i krzyków. Najbardziej cierpiał w tym czasie włoski orzech. Duże drzewo rosnące w granicach starego, czyli należącego do przedwojennej kamienicy, podwórka. Jego gałęzie były oblepione najbardziej zwinnymi kolegami zapalczywie rwącymi orzechy, tak by wykazać się największym sprytem.
W tym czasie w parku rwaliśmy rajskie jabłuszka, głóg i strącaliśmy kasztany. Czasami  dla nielicznych kończyło się to złapaniem przez zjawiającego się nieoczekiwanie, a na szczęście nie zawsze skutecznie,   stróża i w konsekwencji naganą w szkole, gdy ten pojawiał się w niej z doniesieniem na konkretnego chłopaka. Dozorca parków, tajemnicza niemalże nieistniejąca postać. Jednak się zjawiał w tych zarośniętych szczególnych nieco ponurych, jak całe ówczesne miasto, miejscach. Aurę o wrogim odcieniu roztaczały nad tym miejscem chmary donośnie kraczących kawek i gawronów. Zaznaczające swój teren guano. Co często skutkowało brudną i niemile pachnąca mazistą plamą na ubraniu.
Nasza nieodpowiedzialna odwaga urwisów, jak sąsiadki, w której przypadku skończyło się to kalectwem, była zatrważająca w swej możliwej nieobliczalności, co było jednak poza zdolnością naszego rozumienia. Pamiętam jak podczas jakiegoś remontu skakaliśmy z okna klatki schodowej na pierwszym piętrze (tuż przy drzwiach do mojego mieszkania) na wysypany przed nią dość potężny stożek piasku, służącego do robót. Cały ten czas musiały z pewnością czuwać nad nami pełne największej mocy anioły i inni zaświatowi strażnicy dobra istot i naszej cielesnej integralności. Nie zawsze bezpiecznymi a dla nas powszechnymi aktywnościami były; strzelanie z łuku lub samodzielnie zrobionej kuszy, gra w kopy, kulki,  w państwa, odbijanego, chowanego (a jakżeby w większej części w dość sporych korytarzach piwnicznych) czy po prostu hasanie po trawie, także za chrabąszczami. Trwogą jak dziś to widzę szczególnie ogarniać musiałyby popisy na trzepaku. 
                                                                               *** 
Jesień, a szczególnie późna, dawała się we znaki zalegającą coraz bardziej głuchą martwotą ciszy. Urozmaicało ją jedynie i tak przykre, krzykliwe krakanie chmar falującego nad drzewami parku czarnego ptactwa. Kulminacją i przesileniem był Dzień Wszystkich Świętych, kiedy to, jakby wystrzelające nagle tysiące świateł lampek na nagrobkach dawały łunę zagrzewającą otuchą przed przeczuwanymi, a nieubłaganie mającymi nadejść przeszywającymi chłodami. Lubiliśmy jako kilkunastoletni młodzieniaszkowie, kumple, włóczyć się między cmentarzami w wyjątkowej atmosferze tego dnia. Na co dzień a szczególnie w niedziele kluczyło się i przemierzało niezliczoną ilość razy Aleje, jedyną w tamtych czasach powszechną rekreację i wybieg. Później takim miejscem, z tym, że już do spacerów z narzeczoną,  stała się nowa Promenada [dziś Niemena], ale też były nimi zawsze rozsiane po całym mieście ogrody działkowe. Schodziło się miasto wzdłuż i wszerz.
Pora szkoły podstawowej, to czas dość solidnej edukacji, lektur, najlepiej wspominany przeze mnie okres, choć już wtedy odczuwało się społeczną nierówność w traktowaniu, przez przynajmniej niektórych nauczycieli, bogatszych dzieci, co w liceum było już raczej normą. Ale wtedy jeszcze w mocno republikańskiej szkole nie mogło być afiszowane. Mam w pamięci obrazy aranżowanych wizyt partyjnych notabli, czytanie i omawianie tez na szósty zjazd partii, wkuwanie zasad konstytucji. Paradne czapstrzyki, no i - ale to już później w liceum - pochody pierwszomajowe.         
Jesień to zapach i smak, najczęściej spożywanych,  powideł robionych przez matkę. Kiszenie kapusty przez wszystkich w bloku i przez nas, w które zaangażowana była cała rodzina. Korytarze dość dużej szkoły, jej stołówka ze specyficznymi aromatami szczególnie herbaty i pączków, gabinet higienistki i nauczycielski, w którym odbierałem i zostawiałem klasowy dziennik, będąc przez całą podstawówkę - z jedną panią wychowawcą -  gospodarzem klasy. Do mojego obowiązku należało także doręczanie pilnych wieści wychowawczyni, prowadzącej akurat lekcje w innej klasie. Niemal w każdej był ktoś z rodzeństwa.  Czasami po południu dostarczałem listy od wychowawczyni rodzicom dzieci z klasy. 
Czasami owiane jakimś czarem dzieciństwa prywatki z Czerwonymi Gitarami [Ładne oczy]. Filharmonia z gamą świeżego polskiego skiflowego rocka, czy rythm and bluesa jak się wtedy mówiło. Niezapomniana Halina Frąckowiak [Drumlersi] to chyba mój pierwszy koncert jako nastolatka, po bilet poszliśmy z ojcem, który  go kupił dla mnie w Filharmonii - przedwojennej dużej Synagodze. Ada [Adriana] Rusowicz i Wojciech Korda z Andreadorią [Niebiesko Czarni] i super, z niepowtarzalnym jedynym brzmieniem grający, chyba do pustej poza mną sali na muzycznym poranku, Dżamble wtedy jeszcze bez Zauchy, czeski Blue Efect. Mocno na percepcję oddziałał koncert amerykańskiej grupy czarnych muzyków Godspel’s i wiele wiele innych. W telewizji Giełda Piosenki z Anawa, a w radiu – był chyba tylko jeden program, okropnie uprzykrzona w latach gierkowskich Jedynka – Popołudnie z młodością i Braekout [Gdybyś kochał], Radio Luksemburg, płyty, taśmy często słuchane i słyszane też i na podwórku.                                                      
                                                                              *** 
               Zima. Wszystko przyćmiewały, a lepiej rzec opromieniały, Święta Bożego Narodzenia. Nostalgia wymieszana z magią. Noszenie do wypiekania ciast w brytfannach, gotowanie szynki. Rodzina ze wszystkimi odgałęzieniami, jak i podczas Wielkanocy. Rozgrywały się sceny jakby wyjęte z Felliniego, kiedy wszyscy ślizgali się na środkowym deptaku w Alejach, zamienionym w jedną niekończącą się ślizgawkę lub kiedy ojciec z wujem jeździli na łyżwach na podwórku. W ciepłym świetle choinki imaginacja bez trudu władała całym umysłem oglądającym małych, plastikowych rycerzy, którzy ożywali. Lub kiedy robiłem jakieś pirotechniczne eksperymenty z malutkimi armatkami własnego przemysłu.                                                                                                                     
Po Bożym Narodzeniu z wyrzucanych przez okna choinek, robiliśmy dzidy i tłukliśmy się nimi z chłopakami z najbliższych podwórek.
Żywioł śniegu i lodu ogarniał wszystko wokół. Matka wysłała po zmierzchu po mnie rodzeństwo, bo zamiast przyjść po lekcjach do domu ślizgałem się do upadłego na tornistrze z małych pochyłości, na których wznosiło się ogrodzenie szkoły (szkoła i teren wokół też doczekały się odświeżenia).
W przyległych do kwartału parkach królowała jazda na bobslejach, robionych tak, że wystarczyło do wyjętego tapicerowanego siedzenia z krzesła przytwierdzić gwoźdźmi łyżwy. To było prawdziwe szaleństwo, szczególnie kiedy jeździło się we dwóch z kolegą.  W ten sposób, że jeden kładł się na swoje bobsleje na brzuchu, a drugi siedząc trzymał jego nogi, a swoje kładł na plecy leżącego partnera. To było bardzo groźne, ale wtedy nie znaliśmy takiego słowa, a tym bardziej jego ewentualnych konsekwencji. Park był czarowny. Trzeba było to widzieć z jakim wigorem jak długie trasy wyjeżdżaliśmy, nie mówiąc o frajdzie doznań. Często zatrzymywaliśmy się już na ulicy u podnóża parków  tuż przed kołami samochodów. Całe zimowe dni.  Łyżwy przykręcaliśmy do butów. Zbyt łatwo się poluzowywały i odczepiały. Ale sama ta czynność była jakąś inicjacją w miękką niestałość bytu, podobną ołowianemu kluczykowi do łyżew, który zawsze się od razu deformował  i luzował, psuł. Na lodowisko chodziłem wyjątkowo, ze względu na to, że nie stać mnie było na opłacenie wejścia. Na samych butach ślizgaliśmy się czepiając się za zderzaki zwalniających na zakrętach, czy też właśnie ruszających, samochodów. Trzeba przyznać był to szczyt niefrasobliwości i ryzyka. Oczywiście sanki nie wychodziły z użycia i też służyły do niezłych, pełnych zapamiętania wyścigów i brawurowych starć. Byle jakie narty zapewniały przygodę, a nawet zjeżdżało się i na patykach z gałęzi. Do domu przychodziłem cały oblodzony. Z wielką przyjemnością odtajałem przy kaloryferach w jego wyłączonej ze świata szaleńczych przygód zacisznej atmosferze. Przy wyjątkowo obfitych opadach śniegu budowaliśmy duże białe igloo i rozbudowane fortyfikacje.
                                                                               *** 
Cykl pór roku zataczał koło. Pojawiały się skrzące i ogrzewające promienie marcowego słońca. Wiosnę najbardziej odczuwało się również w parku. Roztopy w jego zamarzniętej niecce łamały lód a my przeskakując po taflach nie zawsze unikaliśmy wpadnięcia do płytkiej na
szczęście wody.  
                                                                             *** 
Wyobraźnia była zasilana oglądaną wyjątkowo czarnobiałą telewizją; Bonanzą, Zorro, Wilhelemem Thelem czy Robin Hoodem, Czterema pancernymi i psem, a nocą Belfegorem z Luwru z przeszywającym strachem i mrowieniem na karku, podobnie jak podczas oglądania Stawki większej niż życie.
Z kolegami z podstawówki wypaliłem pierwsze fajki, legendarne później Żeglarze, co miało finał chorobową reakcją z wymiotami. Przyczyn dolegliwości domyślił się ojciec, któremu się przyznałem. Jednak to pod łóżkiem sam paliłem jako kilkuletni brzdąc, co z kolei niemal nie zakończyło się spaleniem mieszkania. Po wyjściu rodziców z domu starszy brat palił w otwartym oknie i uczył mnie zaciągania.
Także z kategorii rzeczy mniej sympatycznych wspominam ordynarne, często o treściach seksualnych, napisy w częściach już piwnicznych klatek schodowych, będących także dla co niektórych miejscem gry w pokera i schadzek podwórkowej ferajny, a czasem noclegu dla dziwnych obieżyświatów.
Zapewne jestem rekordzistą, jeżeli chodzi o ilość mieszkań odwiedzonych przeze mnie już nie tylko własnego podwórka, ale w całej blokadzie, jak określaliśmy tę nową śródmiejską dzielnicę. Odwiedzałem też kolegów w Alejach i poza nimi. Nie wszystkie wizyty były udane czy przyjemne i jak dzisiaj patrzę, były prefiguracjami mających dopiero nastąpić zdarzeń. Jak choćby ta kiedy kolega sąsiad nie chciał mnie wypuścić ze swojego domu, przywodzi na myśl późniejsze internowanie.
Czasami przygoda kończyła się płaczem. Jak puszczenie się z kolegami w Aleje, co skończyło się zagubieniem. Kiedyś z kolei zimą z innym kolegą przejechaliśmy furmanką z mleczarzem całą jego trasę, co musiało nas nieźle wychłodzić. Były to już zapowiedzi samotnych wypraw w nieznane, nieskończone przestworza świata; emigracji, podróży.
Większość kolegów pamiętam. Spotykam się z nimi wyjątkowo i przypadkowo. Najczęściej jednak w rodzimej dzielnicy tj. w strefie ulic na południe od Trzeciej Alei. Prawie zawsze przy okazji wywiązuje się nie wyłącznie sentymentalno-wspomnieniowa rozmowa.
W naszym mieszkaniu od wczesnego dzieciństwa miałem doświadczenia, przepojone jakimś rodzajem panpsychizmu. Kiedy np. jako trzy-cztero letnie dziecko postrzegałem własną jaźń, tak jakby obejmowała także – poddające się jej - ściany. W końcu przyszedł też dzień opuszczenia domu.
Dziś mieszka tam dalej mama i najmłodszy brat z rodziną. Kiedy czasami się tam spotykamy rodzinnie, zauważam, że tamtego podwórka już nie ma. Jak nie ma tamtych parków, które już odnowiono. 


Epilog


W okolicy Wykopów spotkałem się pierwszy raz z trupem. Był to mąż naszej pani od śpiewu, zabrano nas na jego pogrzeb. Zmarł rażony prądem w czasie naprawy jakiegoś elektrycznego urządzenia w domu, właśnie żegnaliśmy go na katafalku w jego domu. Innym nieboszczykiem był kilkunastoletni chłopak z klatki obok w bramie, który otruł się gazem, bo nie chciała go dziewczyna, w której naprawdę musiał być zakochany na zabój. Jego zwłoki, choć okładane lodem, wydzielały fetor gnijącego ciała ludzkiego. W mojej klatce żegnałem kilkuletniego kolegę, który umarł na białaczkę…i 40 lat później ojca.
Wspominam ojca jako postać najpotężniejszą; Polak-Katolik w samym środku komuny, z jego obfitej teczki wysypywały się gazety jakie służbowo mu się należały i które intensywnie, choć oczywiście nie wszystkie, czytałem; Nowe Drogi, Polityka, Trybuna Ludu, Życie Warszawy-Częstochowy, uzupełniane o te z teczki w kiosku; Mówią wieki, Przekrój, no i oczywiście tamten Tygodnik Powszechny. Tygodnik i Politykę czytałem od deski do deski. Zapewne lekko mu było ciężko żyć z jedenaściorgiem dzieci, etatem dyrektora wykonawczego, czyli tego który musiał wszystko zrobić. A jak coś, wiadomo, szykanowali i gnębili jego. Po pracy w domu też pracował.  Oczywiście bez gabinetu, kreśląc cały czas niemal na kolanie plany domków jednorodzinnych. Wypchnięty, spoza urzędowych układów musiał dużo zabiegać o przyznanie projektów. Wysyłany przez niego z drobniejszymi sprawami sam poznałem wtedy pokoje biurowych labiryntów urzędu miasta i miastoprojektu. Kolekcjonował książki, miłował i znał historię i sztukę, świetnie rysował i grał na skrzypcach. Recytował poezję polską, ale i niemiecką, czytał nam wieczorami Sienkiewicza i Kraszewskiego... Z niczego w pod częstochowskiej wsi utworzył rodzinną kolonię. Najgorzej w życiu zniósł moje internowanie. To przyspieszyło jego odejście. Teraz matka-powierniczka jest już absolutnym centrum naszego myślowego i emocjonalnego rodzinnego życia.
Znamienne, że wielu komunistów sąsiadów po 1989 konwertowało z komunizmu na kościół, tak, że niektórzy z nich załapali się już na katolickie pogrzeby.
Szczególną cechą tamtych czasów było przynajmniej w mojej rodzinie  kupowanie całych worków cukru ze strachu przed wojną, i świniobicia, nielegalne ale tanie. I pomijając cierpienie zwierzęcia, dawały pyszne wyroby.
To właśnie mojego pokolenia z różnych względów nie złamał komunizm. Myślę, że głównie dlatego, że nasze dojrzewania przebiegało w biedzie, spartańskich warunkach, pełnych codziennych wyzwań i wyczynów. Ale jakże zapładniających wyobraźnię i pomysłowość.
                                                                ***   
Orzech jest ścięty. Nikt nie gra w piłkę. Tym bardziej, że nasze boiska już są zamienione w parkingi. W ogóle rzadko kogo widać nawet przy drzwiach do klatek. Przy których pojawiły się domofony i palący tytoń...no chyba, że mają na flaszkę. Poza tym żadnej aktywności - ani widu ani słychu. Wieczna cisza, jakby uśpienie. Do bloku, wybudowanego w latach 50. wprowadziliśmy się zaraz po moim przyjściu na Świat-Ziemię w pod Jasnogórskim szpitalu (dzisiaj też nieistniejącym). Aktualnie po raz pierwszy dostępuje on ocieplającej, standardowej renowacji, liftingu. Duchy jego historii pewnie kłopoczą się, czy to jest aby to samo miejsce. Przed starym podwórkiem – przy otwartej już szczelinie między nim a dawną fabryczką - znajduje się tablica: Zakaz wstępu...brzmi to nieprzyjemnie, chociaż przy takim wyludnieniu, przecież i tak jest niestety niepotrzebne...Teren prywatny...z którego wolno jednak wychodzić na nasze podwórko. Czy także na to wcześniejsze – zagubione...





[2] W tej chwili na tym boisku powstaje z funduszy europejskich nowy gmach szkoły plastycznej.
[3] Stadion dzisiaj nie istnieje, jego trybuny są zarośnięte a boisko i bieżnia służą jako parking dla Akademii Polonijnej. W pomieszczeniach klubu bokserskiego odbywają się zajęcia dydaktyczne. A betonowy płot już całkowicie rozebrano.
[4] Po czterdziestu latach podobne odczucia miałem kierując towarzystwem Zachęta.
[5] Dzisiaj jest to okazały akwen. Dodatkowo ciekawy gdyż mnisi buddyjscy za moim wskazaniem rozsypali tam piękną mandalę, która ma moc błogosławieństwa. 
[6] Dzisiaj jest tam camping, parking i melaminy, sklepiki sacrobiznesu.
[7] Obecnie znajduje się tu blok ze spółdzielnią lekarską, a obok Cepelia.
[8] Wszędzie wokół były jakieś fabryki, zakłady i jedna drukarnia.