Zygmunt
i Włodzimierz rozmawiali na łóżkach. Ich rozmowa zawsze schodziła na ciepłe
wspominanie Józefa. Gdyby mogli maszerowaliby cały czas. Ale pogoda nie była
jak się okazało do końca od nich zależna. Podobnie ograniczały ich mury
więziennego szpitala. Jak tylko mogli z kilkoma innymi towarzyszami formowali
szyk, brali szturmówki (nie sztormówki) i
transparenty, szli i wrzeszczeli na całe gardło: partia! pokój!, partia! pokój!
Czasami w dziwny sposób dochodziło do zmiękczenia k na ch i wtedy slogany
nabierały cech surrealno-absurdalnych. W wigilię pochodu, a więc samego trzydziestego kwietnia, egzekutywa międzynarodowego
ruchu wolnych szewców i stolarzy miała wszystko zapięte na ostatni guzik. W
szpitalnej świetlicy jego aktywiści w tym oczywiście Zyga i Włodek dowiedzieli
się, że w kraju miał miejsce zamach stanu. Na całe szczęście bezkrwawy.
Aresztowano jedynie trzy miliony osób. Miały one dobre warunki, gdyż wszystko
było jeszcze długie lata i najlepiej pod względem logistycznym (tak się dzisiaj mówi) przygotowywane przez sławnych rew-towarzyszy. Szpitalno-więzienna
awangarda nie była w sosie. Całą noc przemalowywali hasła na: Witamy Krzyżaków
z Torunia! A na czerwonych flagach malowano białe krzyże. Jaki z tego morał
myślał bardzo w to wszystko zaangażowany e-Sbeszko, chyba tylko jeden: Nasz
naród jak lawa, Z wierzchu zimna i twarda, sucha i plugawa; Lecz wewnętrznego
ognia sto lat nie wyziębi, Plwajmy na tę skorupę i zstąpmy do głębi...
A short story, kontrfabuła, groteska, realizm i surrealizm. anty-magia, literatura mail: pgowacki8@gmail.com
30 kwi 2012
29 kwi 2012
Synowie królowej śniegu
Był
sam środek zimy. Upiorne śniegowe zamiecie i zawieruchy, temperatura poniżej trzydziestu
stopni Celsjusza. Nic poza białym pyłem, który jest wszędzie. Zatem
nie widać prawie nic. Dobrze, że w chacie były drwa i dające jakieś ciepło
palenisko. Nikt nie myślał, żeby w taką porę ruszać w drogę. Wszyscy skupiali
całą swą życiową energię przy ogniu i marzyli o upałach. Jednak stało się coś,
co przynajmniej poniekąd nie powinno się zdarzyć. Ktoś zapukał do chaty, w
której mieszkała Rengillda królowa śniegu z dwoma synami Auqirnsem i Brunwixem. Kiedy
królowa otworzyła mimo wszystko drzwi uchylając solidny skobel, wędrowiec o siwych skroniach i dość dobrze ogolony, spytał
czy może chociażby zostać do świtu. Nie myślał o jakimś złotym brzasku, wiadomo,
że to nie było lato czy chociażby koniec kwietnia. Zdziwiona smagła i pociągła twarz
gospodyni zmierzyła gościa od stóp do głów. Nawet jeżeli nie było w nim nic co
mogłoby się podobać, to jednak jego niecodzienna jakaś odmienność i pewnego rodzaju
krępa ale zdrowa przysadzistość nie odrzuciły jej. Odrzekła: dobrze tylko do
rana, niech pan skorzysta z ciepła, ale ja nic panu nie mogę dać.
Oldobras bo takie miał imię nieproszony gość zapalił
fajkę, nawet nie wypił ziołowej herbaty. Położył się w najdalszym kącie dość,
jak teraz zobaczył, przytulnej komnaty. Zasypiał kiedy zamigotały mu przed skrzącym
żółto-czerwono-niebieskim ogniem dwie postacie chłopców. Synów królowej. Jedna
niezwykle wysmukła, druga bardziej przysadzista. Obaj dorodni i, jak się zdawało, nie mniej
rycerscy w obejściu. Chciał popatrzeć jeszcze jakiś czas na synów królowej, gdyż zrobili oni na
nim ujmujące wrażenie szlachetnością oblicza i godnością postawy. Ogień bił jakimś doskonałym blaskiem i oświetlał nim chłopców. Wydawało mu
się, że już kiedyś ich widział, a na pewno zna. Jedyne co mógł podziwiać,
to ośnieżone choinki, które trudno zobaczyć w upał. Ale jak mówią
najstarsi...odkąd świat światem nigdy nie mów nigdy, a dzieci dzięki Bogu i tak
dorosną...
Subskrybuj:
Posty (Atom)