Był
sam środek zimy. Upiorne śniegowe zamiecie i zawieruchy, temperatura poniżej trzydziestu
stopni Celsjusza. Nic poza białym pyłem, który jest wszędzie. Zatem
nie widać prawie nic. Dobrze, że w chacie były drwa i dające jakieś ciepło
palenisko. Nikt nie myślał, żeby w taką porę ruszać w drogę. Wszyscy skupiali
całą swą życiową energię przy ogniu i marzyli o upałach. Jednak stało się coś,
co przynajmniej poniekąd nie powinno się zdarzyć. Ktoś zapukał do chaty, w
której mieszkała Rengillda królowa śniegu z dwoma synami Auqirnsem i Brunwixem. Kiedy
królowa otworzyła mimo wszystko drzwi uchylając solidny skobel, wędrowiec o siwych skroniach i dość dobrze ogolony, spytał
czy może chociażby zostać do świtu. Nie myślał o jakimś złotym brzasku, wiadomo,
że to nie było lato czy chociażby koniec kwietnia. Zdziwiona smagła i pociągła twarz
gospodyni zmierzyła gościa od stóp do głów. Nawet jeżeli nie było w nim nic co
mogłoby się podobać, to jednak jego niecodzienna jakaś odmienność i pewnego rodzaju
krępa ale zdrowa przysadzistość nie odrzuciły jej. Odrzekła: dobrze tylko do
rana, niech pan skorzysta z ciepła, ale ja nic panu nie mogę dać.
Oldobras bo takie miał imię nieproszony gość zapalił
fajkę, nawet nie wypił ziołowej herbaty. Położył się w najdalszym kącie dość,
jak teraz zobaczył, przytulnej komnaty. Zasypiał kiedy zamigotały mu przed skrzącym
żółto-czerwono-niebieskim ogniem dwie postacie chłopców. Synów królowej. Jedna
niezwykle wysmukła, druga bardziej przysadzista. Obaj dorodni i, jak się zdawało, nie mniej
rycerscy w obejściu. Chciał popatrzeć jeszcze jakiś czas na synów królowej, gdyż zrobili oni na
nim ujmujące wrażenie szlachetnością oblicza i godnością postawy. Ogień bił jakimś doskonałym blaskiem i oświetlał nim chłopców. Wydawało mu
się, że już kiedyś ich widział, a na pewno zna. Jedyne co mógł podziwiać,
to ośnieżone choinki, które trudno zobaczyć w upał. Ale jak mówią
najstarsi...odkąd świat światem nigdy nie mów nigdy, a dzieci dzięki Bogu i tak
dorosną...