6 kwi 2023

 Opuszczenie podwórka i tym samym wyjazd na wieś na niemal trzy miesiące wakacji były dla mnie zawsze czymś przykrym. Musiało upłynąć wiele lat zanim nabrałem do natury niemal panteistycznego kultu. Zasmakowałem go będąc w Szwecji, gdzie zobaczyłem z jakim uwielbieniem odnoszą się ludzie do natury i zrozumiałem jakim szczęściem jest posiadanie kawałka ziemi na własność. Tym samym bycie ziemianinem, jak się kiedyś mówiło. Wolnym obywatelem.

Co nie mniej ważne wartość natury wszędzie służy do aktywności ruchowej, sportowej, rekreacyjnej. Co zostawiałem na czas kanikuły kiedy wyruszaliśmy jak Cyganie w załadowanych  naczyniami i obładowanych rodziną samochodami;  podwórkowych kolegów, ciągłą z nimi za czymś gonitwę i to było powodem smutku i zadręczania, ale poza tym – a o tym wiedzieli rodzice nie ja  -  brud i smród, stęchliznę powietrza zatruwanego  przez hutę i cementownię nie skrępowane żadnymi ekologicznymi obostrzeniami. Więc skąd nagle tylu wyznawców eko-terroryzmu. Te pobyty – co uświadomiłem sobie po prawie półwieczu – pozwoliły mi przeżyć wiele więcej ciężkich ciosów i udręk, niż gdyby ich nie było. Każdy ma doświadczenia, po których konieczny jest okres rekonwalescencji lub po prostu regeneracji. Osobiście los mi ich też nie szczędził. A przecież zieleń tamtejszej wsi, dawała filtrować i oczyszczać płuca i krew. Tam, na tamtej wsi był bezkres natury zapewniający relaksującą aktywność ruchową i kojący wpływ zieleni i życia jej i słońca, wypełnionych całym mnóstwem istot i jestestw Co czyniło, że powietrze wypełnione i przeniknięte było rozedrganym świergotem rozlicznego ptactwa w dzień a cykaniem świerszczy i żegotaniem żab wieczorami.  Wieczorem pojawiały się też baśniowe świetliki.  Jednym słowem wszędzie roznosiła się cudowna aura co wzmacniało palące się ognisko i wokół niego biesiady rozlicznej rodziny i gości.  Bo to nie była wieś - to był ostatni skrawek raju na ziemi.  

W letnie nasłonecznione dni, wydobywała się z całą wyrazistością krasa archaicznego prawdziwego świata.

Drogi były piaszczystymi  jarami. Ich niezwykłość i upojna uroda są w sumie nie do opisania. Tak zaczynała się osada. Przed skrzyżowaniem i skrętem do naszego letniskowego przyczółku stał duży drewniany krzyż, dzisiaj odnowiony.  Z moim minimalnym udziałem. Za skrzyżowaniem znajdował się dość spory drewniany most nad pełną uroku i ryb rzeczką, która w tym miejscu była wodopojem i kąpieliskiem przy największym ze stawów Pijawki. Pastwiska otaczały rzekę. Za mostem znajdowało się wyjątkowe gospodarstwo. Miałem to niesłychane jak teraz patrzę szczęście zobaczyć żywą nie komiksowo-skansenową wieś, a taką jaka istniała od dziada pradziada. Której teraz nie ma.  A nawet - rzecz chyba wyjątkowa w skali całej historii - bo pana, który był chłopem i miał może nie dwór, ale coś na jego kształt. Jego sumiaste lniane słowiańskie wąsy i ozdobność w niezwykle starannym i schludnym ubiorze, ni to chłopskim ni to szlacheckim tworzyły miłą niesamowitą dostojną aurę. Obok tego jakby dworku na drzewie po drugiej stronie drogi bociany uwiły sobie gniazdo, które przestały zaludniać po śmierci włościanina Piotra.  Dominowały nad folwarkiem z jego kilkoma pięknie zadbanymi końmi i krążyły nad tą okolicą z jej cudowną pradawnością w komunistycznej beznadziejnie, bezmyślnie i nieludzko zniszczonej sowietyzacją Polsce. Czy coś jeszcze z utraconego raju pozostało poza nostalgią…                                                                                                                  

Między krzyżem a mostem i poprzedzającą go kapliczką św. Jana Nepomucena droga skręcała do naszej wsi położonej na lekkim wzniesieniu. Tworzyły ją cztery  drewniane chaty oblepione jaskółczymi gniazdami i zatopione  wśród wyrosłych, dorodnych  lip, starych jabłoni, wiśni i grusz. Wszyscy jej mieszkańcy byli spokrewnieni i niestety także niektórzy śmiertelnie skłóceni. Rodzimy letniskowy przyczółek  znajdował się za tymi domostwami i tuż przed lasem, niemalże borem, puszczą.   Cały dystans drogi to jakieś dobrych kilkadziesiąt kroków. Jako dziecko nie uświadamiałem sobie szokującej różnicy z miastem, które  dla mnie wtedy znaczyło tyle co wszystko i tyle co podwórko. 

Jednak na wsi od razu poznawałem rówieśników z którymi dzieliłem całe dnie pełne wspólnych wspaniałych przygód, już inaczej ale nie gorzej niż w mieście. Zresztą jakie to miasto...To na wsi tętniło i pulsowało życie z całą jego nieskończoną obfitością i pięknem... ano melancholijnie mijającym.

Nasz domek  był bardzo skromny. Wokół były pola, jak to u nas żyta na przemian z ziemniakami. Ziemia mało urodzajna kiedy nie padało momentalnie sucha, na przestrzał piaszczysta.  Okalał je łuk brzegu lasu, wtedy jeszcze starego i budzącego wyobraźnię natchnionych podań i baśni. Niesamowita sceneria chwil leśnych wypadów w gęstwiny drzew z ich witalnym bogactwem.

Pracowaliśmy w żniwach chodząc na boso, wiem co to wypas i dojenie krów. Wolny świat gołębi. Zawłaszczają wszystko kury. Znam zapach stodoły z tysiącem ziół na których spaliśmy w upalne noce. 

W upalne dni szczególnie na łąkach, torfowiskach i nad krystalicznie czystą wodą majestatycznej prawie bez nurtu rzeczki słońce prażyło i smażyło skórę, która była boleśnie czerwona, nagrzana i spieczona.

 ***

Wsi spokojna, wsi wesoła!

Który głos twej chwale zdoła?

Jan Kochanowski

***

Niech na całym świecie wojna,
Byle polska wieś zaciszna,
Byle polska wieś spokojna.

Stanisław Wyspiański

p.s. Komuniści nie tylko zburzyli porządek społeczny ale i samej przyrody. W latach 70. ubiegłego wieku z malowniczej rzeczki z łańcuchem stawów zrobiono rów melioracyjny, dawniejsza kryształowa woda przez którą w stawach widać było piaszczyste dno z rojem ryb stała się przemysłowych ściekiem. A łąki i torfowiska, były i bagna, z rzeszą bocianów zamieniły się w step. Dawniejszy bór - prawem kontynuacji systemowej -  doznał największych szkód już po 1989 roku, zostało z niego kilka dębów i akacji, które są otoczone dzikimi krzakami. Z drzew owocowych i innych rosnących przy chatach pozostały tylko wyjątki.