Mamie
Dlaczego przestałem pisać? - Józef
Kopf nie tyle, co się myślami nad wytłumaczeniem tego stanu zadręczał, co
chciał po prostu tak najbardziej w możliwie zwyczajny sposób wyjaśnić tego
powody. Gdyby tak się dało - żachnął się, wszystko to, ten hologram niby rzeczywistości byłby
wytłumaczalny a przez to niemożliwy. Rozumiał, że bez spiritus movens czyli tej
perfekcyjnej maszynerii dialektyki kreacja tak świata, jak jego własna, nie
miałaby punktu sprawczo-mechanicznego. Cała ta metafizyka jakże okrutna i zła
puszcza w ruch życie ludzi, kosmosu i planet, jak krwiobieg pieniądza giełdę i
rynek z żerującymi na nich korporacjami i bankami. Próbował dociec, co stało za
wewnętrznym wypaleniem jakiego doświadczał. Przecież miał chwile, kiedy pisał
niczym dla czystej przyjemności i niczym z nut. Tak teraz jak i wtedy nie znał
rzeczywistych czynników to powodujących. Chciał móc pisać jak wcześniej, a czuł
paraliż myśli i weny. Zapewne opuścił mnie daimonion - domniemywał. A może już
tak znacznie dała się we znaki miażdżyca a demencja na dobre sabotowała pracę mózgu. Podstępny wróg pozbawiający
świadomości postrzegania. Zapewne czynników rozkładowych było więcej.
Właśnie zadzwonił Red As szef domu
wydawniczego Ad astra. Zakomunikował o nowym projekcie z pewnym jednak, dającym
się wyczuć sceptycyzmem, co do tego czy Józef da radę coś dostarczyć. Rozmowa z nim
zawsze była dla Józefa czymś niezwykle pozytywnym choć niełatwym, w końcu
dotyczyła tego czym on żył, jakby tego nie oceniać. Z drugiej strony targały
nim jak to u niego neurasteniczne kotłujące się sprzeczne emocje; od jakichś
euforycznych nadziei na to, że w końcu uda mu się napisać coś naprawdę
niezłego, przechodzące w całkowite zwątpienie. Jedno i drugie niezdrowe i
groźnie prowadzące do niezrównoważenia i dalszej huśtawki nastrojów, coraz
trudniej było mu też znaleźć chwile oazy wyciszenia i spokoju. Przecież o samopoczuciu nie decyduje ani ułuda sukcesu ani porażki. Od dłuższego czasu czuł nieopuszczające
go poczucie, jak to się ujmuje taedium vitae. Plątaniny prawdziwych
pochodzących z otoczenia cierpień głównie natury psychicznej z fobiami, które można
było doraźnie uśmierzyć, ale nie można było im zaradzić. Poltergeist, inne ataki
ze strony otoczenia i tak w koło. Czuł się jakby był kimś o mniejszej wartości
czy wręcz ruchomą tarczą strzelecką lub w najlepszym przypadku narzędziem. Ale
skąd u licha aż tyle tego - niepokoił się. Nawet każda rzecz stawiała opór
nietrwałą lub zbyt trwałą z kolei materią, a każda czynność była czymś
heroicznym, gdyż prowokowała do furii irytującymi przeszkodami i
niedorzecznością. Jak choćby pierwsze lepsze wejście do sklepu z obleśnymi
typami w kolejce i szczwanymi ekspedientkami zawsze łasymi na wydany przez niego grosz. Szczególnie ekspedientki traktowały go jakby były kontrolerami przejść
granicznych. Ale żeby znaleźć się w sklepie, najpierw (ale i potem) trzeba
doświadczyć rozbijających psychikę zaczepek i ataków na chodnikach. Dobrze, że
nie za każdym razem cielesnych. Nie ma mowy o utopii, zmiany zawsze się wyradzają w zaprzeczenie przyświecających im intencji lub są ich potwierdzeniem,
jeżeli ich autorami są nasi wrogowie. A nawet jeżeli nie są wrogami. To wraże
są zawsze warunki o wszystkim decydujące.
Józef siadł do biurka i męczył się pustką w głowie, nie mógł wpaść na trop choćby śladowy myśli, które mógłby spożytkować w tekście. Jedno, co świadomość zdawała się mu komunikować to tabula rasa, niczym wyobrażenie wyjałowionego bezkresu, bez żadnego punktu zaczepienia, bez nadziei na jakiekolwiek źdźbło, dające szansę na to, że jego umysł pracuje, że obudzi się do życia jakiś byt i konstrukt jednocześnie. Pustynne pustkowie było w nim i na zewnątrz, jednocześnie metaforą i nieprzeniknioną samotnością. Postanowił, że nie będzie się przymuszał. Nie przyzywał niczego i nikogo, nie miał - w tym momencie - żadnych boskich powierników ani wyobrażeń o nich. Chociaż nie tak prosto zapomnieć o wcześniejszych praktykach. Doświadczenie mu podpowiadało jałowość modlitwy, nie znaczy to, że nie zdarzały się w jego życiu rzeczy naprawdę niewytłumaczalnie cudowne, lecz ilekroć prosił o coś z gorączkową niemalże ekstatyczną natarczywością nie otrzymywał tego a jeśli, to były to dary koszmarnie przewrotne, niszczące i tak już znacznie przetrzebione siły cierpliwości. Po śmierci matki nie mógł jednak odżegnać się od modlitw za nią. Mimo wszystko wiara w nim nie była do wykorzenienia i objawiała się czasami jako ta przenosząca dosłownie góry. Niezależnie, takie czy inne nastawienie wiodło zawsze jak w ciężkim śnie do różnych zapadni i niemalże piekielnych pułapek. Już wiedział do szpiku, że nie ma pancerza przed losem. Tym bardziej, że co by nie zrobił nie uwolni się od ubezwłasnowolniającego poczucia motoryki i konieczności fatum. Kiedy o nim mówiono, nie rozróżniał między zadowoleniem czymś udanym a grymasem sarkazmu. Unosiła go łatwość marzenia o potędze i nie darowany mu był smak poniżającej goryczy niespełnienia i poniżenia. Czuł władczość totalnej całkowitej obcości i nieprzekraczalną introwersję, interpretowane opacznie przez postronnych, co tylko zwiększało dystans między nim a światem. Gdyby mógł odżegnałby się od ludzi, ale i tak nie miał takiej możliwości w swojej szczelnej studzienno-jaskiniowej izolacji. Poza tym pewnie nie pozwoliłaby mu na to jego moralna obowiązkowość aczkolwiek był ułomny, bo przecież nie doskonały. Upadał niegodnie. Myślał o przyczynach własnej dręczącej go odrębności i nieprzystawalności. W jakiś sposób mimo tych ustawicznych życiowych zadrażnień, był jakoś przystosowany. Co dnia spodziewał się porcji zagadkowych brudnych moralnie i mentalnie upokorzeń i prowokacji. Z biegiem lat przemieszczał się coraz bardziej wzdłuż skraju poza którym panowała niewyobrażalna przepaść otchłani. Nie miał pewności czy w niej czasem nie ma jeszcze bardziej nieprzyjemnych i potwornych monstrów gotowych do zadawania jeszcze bardziej wyrafinowanych i tym bardziej trudnych do zniesienia ekstremalnych już tortur. Odruchowo sięgał po mantry.
Wciąż trwał impas w pisaniu... Męczyłem się i walczyłem ze słabością przekonany, że śmiercią jest gnuśny spoczynek na tym co było lub jest. Czułem, że czasu mam coraz mniej, a nawet, że odbieram nieprzyjemne sygnały ponaglające do odejścia, dlatego starałem się pisać i w tym samym stopniu odciągały mnie ciągłe deliberacyjne poboczne dygresje. Coraz bardziej popadałem w sentymentalizm, a to jest stan zbyt nienaturalnie marzycielski. Zacząłem więc pisać tekst o zagadkach, komplikacjach, niejasnościach i niejednoznacznościach reinkarnacji i prawie karmy. Co jak mi się wydało może rozjaśnić cokolwiek z cech mojego życia. Przez skłębione ponure chmury przedarły się złociste promienie wiosennego słońca, no i proszę, ciągnąłem już rozrzewniony myśl; za chwilę będzie trzeba szukać schronienia w cieniu i czekać na wytchnienie jakie niesie noc, najlepiej z magnetycznym niepodzielnym księstwem pełni księżyca i hymnami niesionymi z łąk. Ale czy cokolwiek może być proste… Przypominały mi się słowa piosenki z pielgrzymki, jednak ich sens był dla mnie rzeczowy, dopiero kiedy je zmieniłem na: …czy Boży duch ogarnie mnie. I wyzwoli od groteskowego horroru egzotycznych jestestw...
***Nie zostało dużo czasu a chciałoby się coś jeszcze i to coś naprawdę dobrego napisać. A pewnie napisać znaczy w tym przypadku zrobić. Trzeba wymyślić bohaterów, no właśnie czy trzeba - jak wokół tyle typów. Owszem rzadko który zasługuje na to, by zostać bohaterem fabuły, bo podmiotowym-przedmiotem fikcji to być może każdy.
Czy jest sens wymyślać to, co może być czy też ubarwiać to co wyblakło z czasem. Trzeba oddać wszystko, co było w jakiejś przystępnej formie i atrakcyjnym stylu. Przecież wynika to z irracjonalnego bodajże imperatywu; z wewnętrznych potrzeb, w końcu tyle razy o tym myślałem, więc może właśnie teraz można zmierzyć się z tym wyzwaniem. Decydujące znaczenie ma prawdopodobieństwo znalezienia adresata w przyszłych pokoleniach. Oddać wszystko to proste, że rozumiem przez to - to, co wypełnia obszar psychiki, ten strumień, który od najmłodszych lat decyduje o rozpoznaniu świata i pozwala określać w nim nasze miejsce. Dokonuje to się i jest to możliwe, gdyż rozpoznajemy siebie jako odrębną jaźń.
Zasadniczym motywem zmierzenia się z problemami literackiego zapisu jest dla mnie skrajnie odmienna, niewyobrażalna wprost dla innych - jak to przeczuwam ale i przecież codziennie doświadczam - jakość i taki charakter sposobu funkcji psychiki podmiotu czyli mnie. I tym samym na równi tragiczna co i przylepiona do niej funkcjonalnie groteskowa odmienność postrzegania i poruszania się w świecie i ocen innych. A jak się zdaje jest to przypadek zasadniczo kosmicznie wyjątkowy a mieści się w tym stwierdzeniu przepaścista przestrzeń wypełniająca duszę skrajnymi dokuczliwymi bodźcami jedynie rzadko przyjemnymi.
Jest jakaś prosta potrzeba dania relacji z tkwiącej we mnie zadry, bardziej dyskomfortu niż bólu. Jakby stale obecnego obcego w jaźni i psyche.