Sygnałem corocznej, nowej epoki ciepła
były wielkanocne odgłosy rezurekcyjnego strzelania za pomocą karbidu i puszek,
jakiemu jako dorastający chłopcy oddawaliśmy się z zapamiętaniem. Jak i innym
rzeczom. W puszce robiło się dziurkę w
jej spodzie, wrzucało karbid, który zawsze się o tej porze na podwórko jakoś znajdował,
kropiło go się wodą lub spryskiwało śliną i szybko zamykało wieczko. Przy czym
dziurkę na dnie zatykało się palcem i po kilku minutach w to miejsce podkładaliśmy
płomień zapałki, trzymając już puszkę przyciśniętą butem. Reakcja chemiczna
dawała satysfakcjonujący dość donośny huk. Co wizualnie zaznaczało lecące spory
odcinek wieczko.
Późna wiosna, wczesne jak i późne lato
oraz jesień były zdominowane przez nogę.
Lubiłem to miłe uczucie kiedy piłka przelatywała między dwoma kamieniami
wyznaczającymi tak zwane dzisiaj, bo niekoniecznie wtedy, światło bramki
przeciwników. Był to teren wykorzystywany do podwórkowych rozgrywek piłkarskich
dla najmłodszych chłopaków, jeszcze z podstawówki. Znajdował się między
siermiężnymi, straszliwie szarymi prostopadłościanami bloków mieszkalnych.
Ograniczony był chodnikami, a z jednej strony zaledwie wydeptaną ścieżką. Wzdłuż
niej rosły krzewy dzikiej róży, najpopularniejsze w okolicy - poza wierzbami -
przedstawicielstwo flory. Od kolejnej strony, tam gdzie znajdował się mój blok,
zaporę stanowił śmietnik. Po jego dwóch bokach rosły sfatygowane wyczynami całej
pobliskiej - poza starszyzną – populacji wierzby. Między nimi sterczał trzepak.
Uświadomić sobie trzeba, że wtedy starość to było jak dla nas cokolwiek powyżej,
bodajże trzydziestu lat.
To improwizowane boisko zaczęło nam
służyć po przeznaczeniu dużego wolnego terenu między blokami naszego kwartału
na kolejny, dobudowany prostopadle do idącej wzdłuż Alei kamienicy.
A doklejony plecami do
podobnie usytuowanego boku przedwojennej kamienicy. To z jego rusztowań spadła sąsiadka tak,
że została kaleką, garbusem.
Z
tamtego pierwszego prawdziwego boiska
korzystali także, czy głównie, starsi chłopcy, a nawet dorastający
młodzieniaszkowie i wyjątkowo prawie dorośli. Oni z udziałem narybku, takiego
jak ja, teraz jednak już korzystali do gry z boiska szkolnego trzydziestki.[2]
Najczęściej
graliśmy trzech na trzech lub dwóch na dwóch. Liczył się zapał, nieograniczona
a domagająca się działania energia, tak, że skład ostatecznie mógł być i bywał niekompletny.
Ulubionym przeze mnie zagraniem było podanie koledze, między dwoma
przeciwnikami, równolegle, do domniemanej linii bocznej. Tak, że ten otrzymywał
piłkę tuż przed ich bramką. To było puszczenie piłki we włoską alejkę, przynajmniej tak kojarzyłem wtedy grę tej reprezentacji.
No i nie było czegoś takiego jak spalony. Te mecze, czy też bardziej może
kopanina, powodowały ujawnienie się przymiotów charakteru, biorących górę bardziej
w przypadkach przegranej. Chociaż nawet po udanych bojach następowało
bezpardonowe dochodzenie się kto jest najlepszym graczem. Stąd rzadko przepajała
nasz chociażby zwycięski zespół zgodna euforia.
Największy zawód, zgryzotę i dyskomfort
wywoływała matka nawoływaniem do zaprzestania gry i udania się na nabożeństwo
majowe, ewentualnie czerwcowe.
Spotkania były rozgrywane też na podwórku
naszej podstawówki lub wyjątkowo na
Skrze. Był tam nieporośnięty trawą rzadko bodajże wykorzystywany teren znajdujący
się przy boisku. Znajdujący się nieopodal stadion był częścią klubu sportowego
Skra.[3]
Tu jednak trzeba było – co było naprawdę nie lada wyczynem - sforsować wysokie
na jakieś trzy metry betonowe ogrodzenie. Pomocne były; akurat rosnące w rogu
płotu olbrzymie drzewo (jak zawsze najbardziej nadająca się do wspinania ze
względu na długie i opadające gałęzie
wierzba) i zupełnie nie do odparcia pociąg do gry. Jednak przejście na ten
teren najczęściej kończyło się przepędzeniem nas przez stróża tego obiektu,
czyli stresującą i rozpaczliwą ucieczką na zasadzie ratuj się kto może.
Nasza gorączka gry była pasją nie do
ugaszenia. Odbywały się rozgrywki między klasami, do których chodzili znajomi z
innych okolicznych podwórek. Wyjątkowo natomiast też turnieje między
dzielnicami. Wtedy odczułem pustkę jaką zionie w naszych realiach bycie
kapitanem drużyny, gdyż praktycznie byłem nim jedynie dla samego siebie i tylko
z nazwy wśród najczęściej nieświadomych anarchistów.[4]
Przeczuwałem też, że profesjonalizm w sporcie jest zdecydowanie odległy dla
takich jak my amatorów. Nas jednak piłka nie interesowała w taki sposób, by
myśleć o niej zawodowo czy zaśmiecać sobie głowę całą masą niepotrzebnych
wiadomości o graczach i wynikach ligowych czy innych rozgrywek. Co zwykli
czynić chorobliwie zagorzali fani. Liczył się - jak to czuliśmy - styl; niewymuszony i nie uświadamiany
sposób na życie, co było zabarwiane i intensyfikowane dziecięcym mitologizującym
odczuwaniem. Zgoła nikt z nas nie był zapisany do trampkarzy. Zew gonitwy za
piłką dawał o sobie znać także zimą, kiedy graliśmy – tak samo wściekle jak
latem - na udeptanym śniegu na dość szerokim przejściu biegnącym środkiem podwórka.
Służył on na przemian grze w hokeja. Na butach i z własnej produkcji hokejkami.
***
Nie brakowało jednak innych aktywności
jak ostra, wyczynowa jazda na rowerze. Jako kilkuletni jeszcze chłopiec cisnąłem
pedały z kolegą na ramie. Niezliczoną ilość razy cudem musiałem uniknąć
połamania nóg, gdyż jadąc z góry pedały same kręciły się jak oszalałe, bo rowerek Bobo nie
miał wolnobieżki. Cuda zdarzały się z kompletnej nieświadomości czyhających
zagrożeń. Uczęszczana wtedy zawsze trasa do wyrobisk gliny na Bałtyku wiedzie piękną a stromą, biegnącą
przy Jasnej Górze ulicą Kordeckiego. Jakimś dziwnym sposobem zawsze u kresu
zmagań w tamtą stronę, znajdował się ojciec kolegi i zabierał go. Nie pamiętam czy
jeździł rowerem czy motocyklem. Ja już samotnie schodziłem bokiem sporego lejkowatego
wyrobiska, po którym ściekały stróżki wody. Jeszcze wtedy pracowały tam koparki.[5]
Był
to, jak mi się wydawało, źle do mnie nastawiony zdeklarowany i wysoko
postawiony komunista. Chyba dlatego, że byłem dzieckiem z wielodzietnego,
katolickiego domu. Dla niego wtedy katolicyzm i kościół były naprawdę jak woda
święcona dla diabła, a na pewno sprawami godnymi oficjalnej wzgardy i odcięcia
się od nich, takie zachowanie było czymś co w życiu partyjniaka stawało się tylko korzystne. Chociaż na
terenie podwórka czy w zajęciach i zabawach domowych u tegoż kolegi nie
reagował takimi separatystycznymi odruchami... Co wskazuje, że kierował
się być może tylko egoistycznym
ojcowskim instynktem, bo co do losu mojego powrotu w końcu z dość daleka od
domu nie interesował się nic i nigdy nic nie wyjaśniał. Jak dzisiaj politycy. Jak
to w życiu – zagadka, jakich wiele. Śledził nas? Czy kolega zdążył zawsze
powiedzieć rodzicom, że się oddalamy?… To z jego synami i moimi braćmi,
rzadziej towarzyszyły nam moje siostry, u nas w domu oglądaliśmy filmy
przesuwane ręcznie w czarnym tajemniczym, magicznym ebonitowym projektorze. Najczęściej
leciała dobra radziecka rysunkowa twórczość Konik Garbusek.
Niezatarty
urok tych kinowych seansów, porównywalny był jedynie z aranżowanymi przez ojca
i starsze cioteczne rodzeństwo jasełkami. Ojciec przygotowywał kukiełki i
teksty. Przedstawiali je nam montując w otworze drzwi, po wyjęciu szyby,
pudełko dające iluzję sceny. W nim odgrywały swą rolę kukiełki. Oczywiście
światło było tylko jedno i skupione na scenie marionetek.
Innym
zajęciem było łazikowanie po znajdujących się za Jasnogórskim Klasztorem wyrobiskach gliny - Wykopach.[6]
Zawsze kończyło się to makabrycznym umorusaniem, jednak wszelkie tego rekordy pobiła
musztra z naszą drużyną zuchów. Była to moja pierwsza i ostatnia paramilitarna
przygoda.
Kiedy
indziej penetrowaliśmy znajdujące się w okolicy schrony, te powojenne w bloku i
wojenne po drugiej stronie Alei. Po przeciwnej stronie wylotu z ulicy Stryjeńskiej.[7]
***
Do sfery czystego relaksu należały wycieczki do oddalonych
sadów. Akurat córka ich współwłaścicieli mieszkała w części kamienicy
przedwojennej, określanej starym podwórkiem. W
tamtej części my z nowego blokowiska nie mieliśmy wielu znajomych. Nasz blok jest
złamany w połowie tak, że ma formę murarskiej kątownicy (stąd pewnie wzięło się
moje późniejsze zainteresowanie wolnomularstwem). W części zachodniej bloku
przy południowej ścianie kuchni i pokoju naszego mieszkania raziła pustką,
niezrozumiała wyrwa - dziura potężnej bramy. Od ulicy Szymanowskiego klatki
obramowane są tandetnymi klasycystyczo-socrealistycznymi portykami.
Stare
podwórko nie było w takim samym procencie co nasze skomunizowane, chociaż
pamiętam, że mieszkała tam rodzina wysoko postawionego działacza
komunistycznego. A wiem to, bo jego pogrzeb odbywał się z trumną na lawecie
wyłożonej czerwonym materiałem i towarzyszyła jej orkiestra. Widok na tyle
niezwykły co straszny. W oczy rzucał się rdzawo-ognisty kolor rudych włosów
jego córki. Rodzina ta wyjechała chyba
do Izraela w 1968.
Tchnęło
w tej okolicy atmosferą przedwojnia, a jej żywym uosobieniem była starsza pani
o przezwisku Ferecoco. Nosiła się jakby wyszła z opery, była niczym żywa lalka ubrana
doprawdy scenicznie w kontrastowo barwne i groteskowo szykowne stroje. Twarz
miała zasłoniętą silnym i jaskrawym makijażem, niczym maską. Tak, że dzisiejsze
tapety dziewcząt są przy niej nad
wyraz subtelne.
Na
tamtym podwórku mieszkał także jak to się wtedy nazywało prywaciarz, który w przyległych do jego kamienicy i naszego bloku,
łączących je byle jakich parterowych budynkach, miał fabrykę drucianej siatki
ogrodzeniowej[8].
Kusiła i pobudzała moją ciekawość zadziwiająca przerwa, między obu podwórkami i
na ich granicy, między tym budyneczkiem-fabryką prywaciarza a naszym blokiem. Szeroka
na około pół metra, zastawiona wysoką drewnianą ścianką. Nawet największemu
śmiałkowi nie udało się tam wejść i chyba nawet nie miał ochoty zagłębiać się w
tę niezbadaną i przez to jakby złowrogą, całkowicie osobną czeluść. Może było to miejsce duchów
opiekuńczych tej okolicy, mających odstraszać wszystkich niepowołanych.
Poziom
zamożności właściciela fabryczki był widoczny, co przekładało się na posiadanie
wciąż nowych modeli samochodów i na pewno nieprzypadkowe towarzystwo młodych ładnych
i ponętnych - jak dziś to widzę - dziewczyn.
Jeden ostatni pokój z drewnianym gankiem
w kamienicy przedwojennej (do której plecami przyklejono ten nowy blok), najbliższy naszym ziemiom i mieszkaniom, zajmowała
samotna rodzina staruszków hodujących drób na kawałku przyległego i ogrodzonego
terenu. Czy byli to rodzice prywaciarza,
chyba nie. W zamian za przyniesienie jakichś resztek jedzenia dla ptactwa
dawali oni zawsze słodycze lub po prostu cukier w kostkach, na owe czasy raczej
rarytas. Niektórzy mieszkańcy tamtego podwórka całe lata załatwiali swe
potrzeby we wspólnej ubikacji, sąsiadującej z posesją tej starszej sympatycznej
pary. Ciągle unosił się tam fetor wymieszany z drażniącym nozdrza chlorem.
Nieprzyjemny zapach roznosił się w najlepsze naprzeciw mojej klatki schodowej,
tężał jeszcze od korzystających z niego gości z miasta, pielgrzymów lub
przyjezdnych handlarzy. Choć wśród tych, szczególnie baby w podeszłym wieku,
często bez krępacji załatwiały swe potrzeby przy krzakach trawników wzdłuż
Stryjeńskiej/Szymanowskiego.
***
Szczyt lata cechował się zawieszeniem
ludycznych aktywności ze względu na rozjazdy na wywczasy wyludniające ową wspólną
przestrzeń, zalegającą jak mityczny epos moją pamięć.
Kanikuła – zgodnie z prawami
rzeczywistości - mijała i to ludzkie sąsiedzkie środowisko dawało znać o sobie gwałtownym
ożywieniem, co wyrażało się gwarem dziecięcych nawoływań i krzyków. Najbardziej
cierpiał w tym czasie włoski orzech. Duże drzewo rosnące w granicach starego,
czyli należącego do przedwojennej kamienicy, podwórka. Jego gałęzie były
oblepione najbardziej zwinnymi kolegami zapalczywie rwącymi orzechy, tak by wykazać
się największym sprytem.
W
tym czasie w parku rwaliśmy rajskie jabłuszka, głóg i strącaliśmy kasztany.
Czasami dla nielicznych kończyło się to
złapaniem przez zjawiającego się nieoczekiwanie, a na szczęście nie zawsze
skutecznie, stróża i w konsekwencji naganą w szkole, gdy ten pojawiał
się w niej z doniesieniem na konkretnego chłopaka. Dozorca parków, tajemnicza
niemalże nieistniejąca postać. Jednak się zjawiał w tych zarośniętych
szczególnych nieco ponurych, jak całe ówczesne miasto, miejscach. Aurę
o wrogim odcieniu roztaczały nad tym miejscem chmary donośnie kraczących kawek
i gawronów. Zaznaczające swój teren guano. Co często skutkowało brudną i niemile pachnąca mazistą
plamą na ubraniu.
Nasza
nieodpowiedzialna odwaga urwisów, jak sąsiadki, w której przypadku skończyło
się to kalectwem, była zatrważająca w swej możliwej nieobliczalności, co było
jednak poza zdolnością naszego rozumienia. Pamiętam jak podczas jakiegoś remontu
skakaliśmy z okna klatki schodowej na pierwszym piętrze (tuż przy drzwiach do
mojego mieszkania) na wysypany przed nią dość potężny stożek piasku, służącego
do robót. Cały ten czas musiały z pewnością czuwać nad nami pełne największej mocy
anioły i inni zaświatowi strażnicy dobra istot i naszej cielesnej integralności. Nie zawsze
bezpiecznymi a dla nas powszechnymi aktywnościami były; strzelanie z łuku lub
samodzielnie zrobionej kuszy, gra w kopy, kulki, w państwa, odbijanego, chowanego (a jakżeby w
większej części w dość sporych korytarzach piwnicznych) czy po prostu hasanie
po trawie, także za chrabąszczami. Trwogą jak dziś to widzę szczególnie
ogarniać musiałyby popisy na trzepaku.
***
Jesień, a szczególnie późna, dawała się
we znaki zalegającą coraz bardziej głuchą martwotą ciszy. Urozmaicało ją
jedynie i tak przykre, krzykliwe krakanie chmar falującego nad drzewami parku czarnego
ptactwa. Kulminacją i przesileniem był Dzień Wszystkich Świętych, kiedy to,
jakby wystrzelające nagle tysiące świateł lampek na nagrobkach dawały łunę
zagrzewającą otuchą przed przeczuwanymi, a nieubłaganie mającymi nadejść przeszywającymi
chłodami. Lubiliśmy jako kilkunastoletni młodzieniaszkowie, kumple, włóczyć się
między cmentarzami w wyjątkowej atmosferze tego dnia. Na co dzień a szczególnie
w niedziele kluczyło się i przemierzało niezliczoną ilość razy Aleje, jedyną w
tamtych czasach powszechną rekreację i wybieg. Później takim miejscem, z tym,
że już do spacerów z narzeczoną, stała
się nowa Promenada [dziś Niemena], ale też były nimi zawsze rozsiane po całym
mieście ogrody działkowe. Schodziło się miasto wzdłuż i wszerz.
Pora szkoły podstawowej, to czas dość
solidnej edukacji, lektur, najlepiej wspominany przeze mnie okres, choć już
wtedy odczuwało się społeczną nierówność w traktowaniu, przez przynajmniej
niektórych nauczycieli, bogatszych dzieci, co w liceum było już raczej normą.
Ale wtedy jeszcze w mocno republikańskiej szkole nie mogło być afiszowane. Mam
w pamięci obrazy aranżowanych wizyt partyjnych notabli, czytanie i omawianie tez
na szósty zjazd partii, wkuwanie zasad konstytucji. Paradne czapstrzyki, no i -
ale to już później w liceum - pochody pierwszomajowe.
Jesień to zapach i smak, najczęściej spożywanych, powideł robionych przez matkę. Kiszenie
kapusty przez wszystkich w bloku i przez nas, w które zaangażowana była cała
rodzina. Korytarze dość dużej szkoły, jej stołówka ze specyficznymi aromatami
szczególnie herbaty i pączków, gabinet higienistki i nauczycielski, w którym
odbierałem i zostawiałem klasowy dziennik, będąc przez całą podstawówkę - z
jedną panią wychowawcą - gospodarzem
klasy. Do mojego obowiązku należało także doręczanie pilnych wieści
wychowawczyni, prowadzącej akurat lekcje w innej klasie. Niemal w każdej był
ktoś z rodzeństwa. Czasami po południu dostarczałem
listy od wychowawczyni rodzicom dzieci z klasy.
Czasami
owiane jakimś czarem dzieciństwa prywatki z Czerwonymi Gitarami [Ładne oczy]. Filharmonia z gamą świeżego
polskiego skiflowego rocka, czy rythm and bluesa jak się wtedy mówiło. Niezapomniana
Halina Frąckowiak [Drumlersi] to chyba mój pierwszy koncert jako nastolatka, po
bilet poszliśmy z ojcem, który go kupił
dla mnie w Filharmonii - przedwojennej dużej Synagodze. Ada [Adriana] Rusowicz
i Wojciech Korda z Andreadorią [Niebiesko
Czarni] i super, z niepowtarzalnym jedynym brzmieniem grający, chyba do pustej
poza mną sali na muzycznym poranku, Dżamble wtedy jeszcze bez Zauchy, czeski
Blue Efect. Mocno na percepcję oddziałał koncert amerykańskiej grupy czarnych
muzyków Godspel’s i wiele wiele innych. W telewizji Giełda Piosenki z Anawa, a w radiu – był chyba tylko jeden program,
okropnie uprzykrzona w latach gierkowskich Jedynka – Popołudnie z młodością i Braekout [Gdybyś kochał], Radio Luksemburg, płyty, taśmy często słuchane i słyszane
też i na podwórku.
***
Po
Bożym Narodzeniu z wyrzucanych przez okna choinek, robiliśmy dzidy i tłukliśmy
się nimi z chłopakami z najbliższych podwórek.
Żywioł
śniegu i lodu ogarniał wszystko wokół. Matka wysłała po zmierzchu po mnie
rodzeństwo, bo zamiast przyjść po lekcjach do domu ślizgałem się do upadłego na
tornistrze z małych pochyłości, na których wznosiło się ogrodzenie szkoły (szkoła i teren wokół też doczekały się odświeżenia).
W
przyległych do kwartału parkach królowała jazda na bobslejach, robionych tak,
że wystarczyło do wyjętego tapicerowanego siedzenia z krzesła przytwierdzić
gwoźdźmi łyżwy. To było prawdziwe szaleństwo, szczególnie kiedy jeździło się we
dwóch z kolegą. W ten sposób, że jeden
kładł się na swoje bobsleje na brzuchu, a drugi siedząc trzymał jego nogi, a
swoje kładł na plecy leżącego partnera. To było bardzo groźne, ale wtedy nie
znaliśmy takiego słowa, a tym bardziej jego ewentualnych konsekwencji. Park był
czarowny. Trzeba było to widzieć z jakim wigorem jak długie trasy
wyjeżdżaliśmy, nie mówiąc o frajdzie doznań. Często zatrzymywaliśmy się już na
ulicy u podnóża parków tuż przed kołami
samochodów. Całe zimowe dni. Łyżwy
przykręcaliśmy do butów. Zbyt łatwo się poluzowywały i odczepiały. Ale sama ta
czynność była jakąś inicjacją w miękką niestałość bytu, podobną ołowianemu
kluczykowi do łyżew, który zawsze się od razu deformował i luzował, psuł. Na lodowisko chodziłem
wyjątkowo, ze względu na to, że nie stać mnie było na opłacenie wejścia. Na
samych butach ślizgaliśmy się czepiając się za zderzaki zwalniających na
zakrętach, czy też właśnie ruszających, samochodów. Trzeba przyznać był to
szczyt niefrasobliwości i ryzyka. Oczywiście sanki nie wychodziły z użycia i
też służyły do niezłych, pełnych zapamiętania wyścigów i brawurowych starć.
Byle jakie narty zapewniały przygodę, a nawet zjeżdżało się i na patykach z gałęzi.
Do domu przychodziłem cały oblodzony. Z wielką przyjemnością odtajałem przy
kaloryferach w jego wyłączonej ze świata szaleńczych przygód zacisznej atmosferze.
Przy wyjątkowo obfitych opadach śniegu budowaliśmy duże białe igloo i rozbudowane
fortyfikacje.
***
Cykl
pór roku zataczał koło. Pojawiały się skrzące i ogrzewające promienie marcowego
słońca. Wiosnę najbardziej odczuwało się również w parku. Roztopy w jego zamarzniętej
niecce łamały lód a my przeskakując po taflach nie zawsze unikaliśmy wpadnięcia
do płytkiej na
szczęście wody.
***
Wyobraźnia
była zasilana oglądaną wyjątkowo czarnobiałą telewizją; Bonanzą, Zorro, Wilhelemem Thelem czy Robin Hoodem, Czterema pancernymi i psem, a nocą Belfegorem z Luwru z przeszywającym strachem i mrowieniem na karku, podobnie
jak podczas oglądania Stawki większej niż
życie.
Z kolegami z podstawówki wypaliłem pierwsze fajki, legendarne
później Żeglarze, co miało finał
chorobową reakcją z wymiotami. Przyczyn dolegliwości domyślił się ojciec,
któremu się przyznałem. Jednak to pod łóżkiem sam paliłem jako kilkuletni
brzdąc, co z kolei niemal nie zakończyło się spaleniem mieszkania. Po wyjściu
rodziców z domu starszy brat palił w otwartym oknie i uczył mnie zaciągania.
Także z kategorii rzeczy mniej
sympatycznych wspominam ordynarne, często o treściach seksualnych, napisy w
częściach już piwnicznych klatek schodowych, będących także dla co niektórych miejscem
gry w pokera i schadzek podwórkowej ferajny, a czasem noclegu dla dziwnych
obieżyświatów.
Zapewne jestem rekordzistą, jeżeli chodzi
o ilość mieszkań odwiedzonych przeze mnie już nie tylko własnego podwórka, ale
w całej blokadzie, jak określaliśmy
tę nową śródmiejską dzielnicę. Odwiedzałem też kolegów w Alejach i poza nimi. Nie
wszystkie wizyty były udane czy przyjemne i jak dzisiaj patrzę, były
prefiguracjami mających dopiero nastąpić zdarzeń. Jak choćby ta kiedy kolega sąsiad
nie chciał mnie wypuścić ze swojego domu, przywodzi na myśl późniejsze internowanie.
Czasami przygoda kończyła się płaczem.
Jak puszczenie się z kolegami w Aleje, co skończyło się zagubieniem. Kiedyś z
kolei zimą z innym kolegą przejechaliśmy furmanką z mleczarzem całą jego trasę,
co musiało nas nieźle wychłodzić. Były to już zapowiedzi samotnych wypraw w
nieznane, nieskończone przestworza świata; emigracji, podróży.
Większość kolegów pamiętam. Spotykam się z
nimi wyjątkowo i przypadkowo. Najczęściej jednak w rodzimej dzielnicy tj. w
strefie ulic na południe od Trzeciej Alei. Prawie zawsze przy okazji wywiązuje
się nie wyłącznie sentymentalno-wspomnieniowa rozmowa.
W naszym mieszkaniu od wczesnego dzieciństwa
miałem doświadczenia, przepojone jakimś rodzajem panpsychizmu. Kiedy np. jako
trzy-cztero letnie dziecko postrzegałem własną jaźń, tak jakby obejmowała także
– poddające się jej - ściany. W końcu przyszedł też dzień opuszczenia domu.
Dziś
mieszka tam dalej mama i najmłodszy brat z rodziną. Kiedy czasami się tam
spotykamy rodzinnie, zauważam, że tamtego podwórka już nie ma. Jak nie ma
tamtych parków, które już odnowiono.
Epilog
W
okolicy Wykopów spotkałem się pierwszy raz z trupem. Był to mąż naszej pani od
śpiewu, zabrano nas na jego pogrzeb. Zmarł rażony prądem w czasie naprawy
jakiegoś elektrycznego urządzenia w domu, właśnie żegnaliśmy go na katafalku w
jego domu. Innym nieboszczykiem był kilkunastoletni chłopak z klatki obok w
bramie, który otruł się gazem, bo nie chciała go dziewczyna, w której naprawdę
musiał być zakochany na zabój. Jego zwłoki, choć okładane lodem, wydzielały
fetor gnijącego ciała ludzkiego. W mojej klatce żegnałem kilkuletniego kolegę,
który umarł na białaczkę…i 40 lat później ojca.
Wspominam
ojca jako postać najpotężniejszą; Polak-Katolik w samym środku komuny, z jego
obfitej teczki wysypywały się gazety jakie służbowo mu się należały i które
intensywnie, choć oczywiście nie wszystkie, czytałem; Nowe Drogi, Polityka, Trybuna Ludu, Życie Warszawy-Częstochowy, uzupełniane
o te z teczki w kiosku; Mówią wieki, Przekrój, no i oczywiście tamten Tygodnik Powszechny. Tygodnik i Politykę czytałem od deski do deski. Zapewne lekko mu było ciężko żyć z jedenaściorgiem dzieci, etatem dyrektora
wykonawczego, czyli tego który musiał wszystko zrobić. A jak coś, wiadomo,
szykanowali i gnębili jego. Po pracy w domu też pracował. Oczywiście bez gabinetu, kreśląc cały czas
niemal na kolanie plany domków jednorodzinnych. Wypchnięty, spoza urzędowych układów
musiał dużo zabiegać o przyznanie projektów. Wysyłany przez niego z
drobniejszymi sprawami sam poznałem wtedy pokoje biurowych labiryntów urzędu
miasta i miastoprojektu. Kolekcjonował książki, miłował i znał historię i
sztukę, świetnie rysował i grał na skrzypcach. Recytował poezję polską, ale i
niemiecką, czytał nam wieczorami Sienkiewicza i Kraszewskiego... Z niczego w
pod częstochowskiej wsi utworzył rodzinną kolonię. Najgorzej w życiu zniósł moje
internowanie. To przyspieszyło jego odejście. Teraz matka-powierniczka jest już
absolutnym centrum naszego myślowego i emocjonalnego rodzinnego życia.
Znamienne, że wielu komunistów sąsiadów
po 1989 konwertowało z komunizmu na kościół, tak, że niektórzy z nich załapali się
już na katolickie pogrzeby.
Szczególną
cechą tamtych czasów było przynajmniej w mojej rodzinie kupowanie całych worków cukru ze strachu przed
wojną, i świniobicia, nielegalne ale tanie. I pomijając cierpienie zwierzęcia,
dawały pyszne wyroby.
To właśnie mojego pokolenia z różnych
względów nie złamał komunizm. Myślę, że głównie dlatego, że nasze dojrzewania
przebiegało w biedzie, spartańskich warunkach, pełnych codziennych wyzwań i
wyczynów. Ale jakże zapładniających wyobraźnię i pomysłowość.
Orzech jest ścięty. Nikt nie gra w piłkę.
Tym bardziej, że nasze boiska już są
zamienione w parkingi. W ogóle rzadko kogo widać nawet przy drzwiach do klatek.
Przy których pojawiły się domofony i palący tytoń...no chyba, że mają na flaszkę.
Poza tym żadnej aktywności - ani widu ani słychu. Wieczna cisza, jakby uśpienie.
Do bloku, wybudowanego w latach 50. wprowadziliśmy się zaraz po moim przyjściu
na Świat-Ziemię w pod Jasnogórskim szpitalu (dzisiaj też nieistniejącym). Aktualnie
po raz pierwszy dostępuje on ocieplającej, standardowej renowacji, liftingu. Duchy
jego historii pewnie kłopoczą się, czy to jest aby to samo miejsce. Przed
starym podwórkiem – przy otwartej już szczelinie między nim a dawną fabryczką -
znajduje się tablica: Zakaz wstępu...brzmi to nieprzyjemnie, chociaż przy takim
wyludnieniu, przecież i tak jest niestety niepotrzebne...Teren prywatny...z
którego wolno jednak wychodzić na nasze podwórko. Czy także na to wcześniejsze
– zagubione...
[2] W
tej chwili na tym boisku powstaje z funduszy europejskich nowy gmach szkoły
plastycznej.
[3] Stadion dzisiaj nie istnieje, jego trybuny są
zarośnięte a boisko i bieżnia służą jako parking dla Akademii Polonijnej. W
pomieszczeniach klubu bokserskiego odbywają się zajęcia dydaktyczne. A betonowy
płot już całkowicie rozebrano.
[4] Po
czterdziestu latach podobne odczucia miałem kierując towarzystwem Zachęta.
[5] Dzisiaj jest to okazały akwen. Dodatkowo ciekawy gdyż
mnisi buddyjscy za moim wskazaniem rozsypali tam piękną mandalę, która ma moc
błogosławieństwa.
[6] Dzisiaj jest tam camping, parking i melaminy, sklepiki
sacrobiznesu.
[7] Obecnie znajduje się tu blok ze spółdzielnią lekarską,
a obok Cepelia.
[8] Wszędzie wokół były jakieś fabryki, zakłady i jedna
drukarnia.